Mamy dziś tysiące sklasyfikowanych chorób — katalog nieustannie się powiększa, jakby chorowanie stało się formą nowoczesnej rozrywki. Można więc zapytać, czy nasi przodkowie nie chorowali na choroby układu krążenia, nowotwory, cukrzycę, choroby układu oddechowego czy zakaźne choroby wirusowe? Oni po prostu nie mieli pojęcia, na co umierają. Nie rozpoznawano zawału serca, bo nikt nie znał słowa „zawał”. A leczyło się to ziołami, modlitwą i upuszczaniem krwi przez pana cyrulika, który zaraz po zabiegu szedł golić kogoś do ślubu. Umierano nagle — w polu, przy żniwach, z ręką w koszu jabłek. Mówiono wtedy: „Bóg go zabrał”.
Średniowiecze znało swoje zarazy: dżumę, trąd, pasożyty — i modlitwę jako remedium. W XIX wieku problemem były takie choroby jak cholera, ospa, gruźlica, tyfus, czerwonka, odra czy płonica. Ale zawał serca? Rak? Depresja? Nikt o tym nie słyszał. Dlaczego? Bo nikt jeszcze tego nie wymyślił. To tak, jak z Ameryką — przecież istniała przed Kolumbem, ale dopiero jego „odkrycie” uznało ją za godną współczesnej mapy.
Zresztą, to nie Kolumb odkrył Amerykę. Dziś mamy na to całą szafę dowodów. Ameryka istniała, zanim Kolumb o niej pomyślał. Ale dopiero jego błąd nawigacyjny nadał temu lądowi metrykę. Bo historia lubi lans, nie fakty. Często epokowe wynalazki przypisuje się wcale nie prawdziwemu wynalazcy, ale komuś, kto je wylansował. Pozwolę sobie przytoczyć przykład ego. W podręcznikach przeczytacie, że wynalazł je Carl Gustav Jung. I co — wcześniej ludzie nie mieli ego? Słucham?
Ależ oczywiście, że nie mieli! Bo to twór sztuczny, wcale nie wymyślony przez Junga, który dopiero później zyskał status „realnego bytu”. O ego już wcześniej kombinowali inni, w szczególności Freud. Jung jednak rozwinął i zmodyfikował koncepcję ego. Uważał je za centrum pola świadomości, które zawiera naszą świadomą świadomość istnienia i ciągłe poczucie tożsamości osobistej. W nagrodę został „ojcem ego” — chociaż, jak to w życiu, dziecko może i jego, ale twarz zupełnie po kim innym.
Wystarczy w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie dać rzeczom nazwę, a już stają się prawdziwe. Ludzie potrafią się zakochać w koncepcji, której na oczy nie widzieli. Ba, ludzie potrafią się tego tworu bać, kochać go, błagać go o coś, modlić się do niego i za niego umierać. To jeszcze nic — nawet dadzą na tacę, prawda?