FILM (dla zdrowotności)

Znaczna część ludzi uważa, że lekarstwem jest tylko to, co pan czy pani doktor przepiszą na receptę. Niektórzy dodają do tego jeszcze suplementy, zioła, balsamy, ewentualnie fizykoterapię i tym podobne zabiegi, ale czy lekarstwem może być film? Jak najbardziej. Wczorajszym postem Monika wstrzeliła się w receptę, jaką dostają ode mnie patientki „w pewnym wieku”, które przychodzą do mnie z poważnymi dolegliwościami. Gdy pytam, jak tam u nich z seksem najczęściej słyszę „ale to już było i nie wróci więcej” Mówią to z żalem, bo przecież widzę, że „wciąż do przodu wyrywa ich głupie serce”.

Właśnie takim patientkom polecam film „Powodzenia Leo Grande”. Jak się domyślacie, ta moja recepta to świeżynka, bo film niedawno wszedł na ekrany. A wszystko zaczęło się od naszej Andżeliki, która  napisała o tym filmie. Moja mała żonka ufa jej od czasu gdy się poznaliśmy, więc próbowała mnie wyciągnąć do kina. Pewnie, że się opierałem, bo większość bieżących produkcji filmowych nie nadaje się do oglądania i nudzi mnie straszliwie. I jeszcze ten tytuł, który kojarzył mi się z westernem. Wiecie jednak, że nasze męskie opieranie się nie ma najmniejszych szans z pragnieniem kobiety, więc wylądowaliśmy w kinie rzecz jasna.  

I tu zaskoczenie. Akcja filmu z małymi wyjątkami toczy się w jednym pokoju hotelowym. W zasadzie to dialog pomiędzy kobietą, która nigdy w życiu nie doświadczyła satysfakcjonującego seksu a młodym mężczyzną oferującym  swoje „seksualne usługi” samotnym klientkom. Dialog, dialog, dialog! Uwielbiają go takie stare tygrysy jak ja, a gdy jeszcze dochodzi dobre aktorstwo?! Ale nie chodzi mi teraz o moje doznania artystyczne, trudno, żeby ich nie było, skoro w głównej roli widzimy Emmę Thompson, prawda? Patrząc na ekran, zdałem sobie sprawę, że film może mieć ogromne znaczenie terapeutyczne, bo pozwala  zagubionym kobietom zrozumieć siebie. Pewnie, że nie chodzi mi o kobiety w barchanowych majtach, którym już przyrosły do pośladków i są nie do zdjęcia. Chodzi o kobiety, którym jeszcze się chce doświadczyć życia, którego nigdy nie znały.

W tym filmie nie chodzi o miłość, namiętność czy tęsknotę za bliskością. To nie żadne „Love story”, że odwołam się do lat siedemdziesiątych. Tu chodzi o poznawanie własnego ciała, o odrzucenie stereotypów, wzorców i przekonań. Akurat w tym przypadku na temat seksu, ale to się przecież przekłada na jakość życia w ogóle. Seks, tak samo jak życie, nie musi być egzaminem zdawanym każdego dnia czy nocy, ale rodzajem radosnego tańca, pogodną wędrówką w nieznane. Niektórzy nienawidzą swojego ciała a w konsekwencji swojego życia, ten film zaś uzmysławia, że nasze ciało jest niepowtarzalne, wystarczy tylko zaakceptować siebie, nawet jeśli w lustrze widać zwisy, cellulit i wątrobowe plamy.

Właśnie dlatego ten film stał się receptą  i nawet jeśli zejdzie z ekranów, spróbuję go kupić na DVD i będę wręczał płytkę każdej samotnej patientce „w pewnym wieku”, która pojawi się w moim gabinecie. Ale póki grają ten film, gorąco zachęcam – wybierzcie się do kina! Po to przecież wymyślono weekendy, czyż nie?

p.s.

Nie zapomniałem o sierpniowym prezencie, będzie w poniedziałek. Zapraszam zatem. 

Subscribe
Powiadom o
guest

20 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments