Chyba nikogo nie zaskoczył wynik pierwszej tury wyborów? Czy naprawdę trzeba było wydać 550 milionów złotych, żeby osiągnąć coś, co było oczywiste od samego początku? Czy są jeszcze tacy, którzy naiwnie liczyli na prawdziwą zmianę i teraz siedzą rozczarowani, jak dzieci z lizakiem w piachu? Mam wrażenie, że nie! Przywykliśmy już do rzeczywistości wygodnego europejskiego łagru i mrzonki o prawdziwej demokracji, dotyczą już tylko niewielu romantyków!
Jeszcze całkiem niedawno romantyków było wielu, a nadzieje na odmianę losu – o dziwo – nie brzmiały jak science fiction. Nadzieje dotyczące nie tylko Polski, czy Europy, ale całego współczesnego świata! Najlepiej widać było tę tęsknotę podczas wyborów papieży. Gdy wybrano Wojtyłę, wierzono, że to już koniec – ostatni papież! Zerwano przecież tradycję ciągnącą się przez 455 lat, kiedy to na tronie Piotrowym zasiadali wyłącznie Włosi. A tu po śmierci Wojtyły masz babo Ratzingera.
Ten to miał być na pewno ostatni, prawda? Ale gdzie tam! Został nim Bergoglio! Z nim to już naprawdę miało się wszystko skończyć, bo przecież święty Malachiasz nie mógł się mylić. Miał ponoć objawienie co do przyszłości Kościoła, wraz z listą kolejnych 112 papieży, aż do „Petrus Romanus” – ostatniego z ostatnich, po którym nastąpi zniszczenie Rzymu i Sąd Ostateczny. A Franciszek był właśnie tym 112. Jego ojciec miał na imię Pietro, on sam wybrał imię po św. Franciszku z Asyżu, którego ojciec, zgadnijcie… Tak, Piotr.
Bukmacherzy mogli więc przyjmować zakłady, że na nim skończy się panowanie na stolicy Piotrowej. Kiedy zaczęło się ostatnie konklawe, dopuszczano jeszcze możliwość wyboru murzyna… wróć! Czarnoskórego papieża, który miał być ostatecznym czarnym akcentem. Okazało się jednak, że Provost nie jest czarnoskóry i teraz rządzi jako Leon. Tak oto mamy kolejnego papieża – białego jak mleko, choć niektórzy oczekiwali symbolicznego „czarnego końca”. A zamiast końca świata mamy kontynuację: Kościół działa, Watykan stoi, a piekło – jak zwykle – to inni.
Okazuje się, że nawet apokalipsa robi nas w konia, a „ostatni” bywa zawsze przedostatni. Trochę jak w naszych wyborach: miało być decydująco, a wyszło jak zawsze. Władza to system wiecznego trwania. A my? My jesteśmy tylko widzami — wpatrzonymi w dym z komina, łudząc się, że tym razem to naprawdę coś zmieni. Zmiany są jak nowy papież – obiecujące, egzotyczne, ale na końcu zawsze dostajesz starca w białym. A może to nasza kara za brak wyobraźni – że wciąż głosujemy w nadziei na zmianę, wiedząc, że to jakby całować żabę, która już raz była księciem.