MOJA PIERWSZA NEFIZYCZNA PODRÓŻ

Najlepszym sposobem pomocy pozostałym na Ziemi duszom, które potrzebują pomocy, jest ich przeprowadzenie do „nieba”, czyli internatu okołoziemskiego

To oryginalny raport z mojej pierwszej niefizycznej podroży na warsztatach Bruce Moena. Bruce dał nam zadanie przeprowadzenia jakiejś zagubionej duszy na „drugą stronę”, więc byłem lekko podniecony. Zaznaczam, że w raporcie nie zmieniłem ani jednego słowa, więc post jest nieco dłuższy. Zainteresowani wybaczą, a niezainteresowani lepiej niech sobie lekturę odpuszczą. 

Gdy już wszedłem na fale alfa, pokazał mi się rodzaj grzyba, z którego wyłoniła się ciemna twarz z długimi białymi włosami. Za chwilę stanął przede mną jakiś gość w dżinsach i czarnej, brokatowej koszuli, która zlewała się z nocą. Jestem Zbyszek – przedstawił się – będę twoim przewodnikiem. Był trochę nerwowy, ale sympatyczny. Gdy poprosiłem go, aby zaprowadził mnie do jakiejś osoby potrzebującej przeprowadzenia, bez słowa zaczął iść przed siebie. Musiałem dobrze przyspieszyć kroku, żeby za nim nadążyć.

Schodziliśmy z wysokiej góry w dół, w dolinę, aż znaleźliśmy się na jakimś pasie startowym. Była noc, lotniska nie było widać, tylko ten pas startowy w nocnej mgle. Nie czułem żadnej obecności kogoś trzeciego gdy z tej mgły właśnie wyłoniła się postać mężczyzny w mundurze pilota. Wyglądał na czterdziestolatka mniej więcej, natychmiast mnie zauważył, ale podszedł z wyraźnym dystansem. Przedstawiłem się, on też. Miał na imię George i był kapitanem samolotu. Zapytałem go, gdzie jesteśmy. Okazało się, że to Rio de Janeiro w marcu 1967 roku – według niego. Pilotował samolot i nagle doszło do uderzenia właśnie w ten pas. Dalej nic nie pamięta.

George opowiadał, że pochodzi z Minnesoty, ma śliczną żonę i dwie córeczki. Pokazał mi zdjęcie swoich kobiet na tle ogródka. Okazało się, że mamy wspólne hobby, z tym że oni są miłośnikami róż, ale tylko w kolorze różowym. W czasie naszej rozmowy Zbyszek chodził nerwowo wokół nas, wyraźnie zniecierpliwiony, więc w końcu przedstawiłem go kapitanowi. Znów bez słowa poprowadził kapitana po pasie, a ja szedłem za nimi. Dyskutowali o czymś zawzięcie, ale niczego nie mogłem usłyszeć. Po pewnym czasie weszliśmy do tunelu, najzwyklejszego, pospolitego, jakich są tysiące, w którym biegły szyny tramwajowe. Szliśmy po tych szynach, aż wyszliśmy drugą stroną tunelu na niezwykle urokliwą, zieloną dolinę otoczoną skalistymi górami.

Po lewej stronie, na łagodnym zboczu zauważałem futurystyczną budowlę z dużym, czerwonym napisem CENTRUM PRZYJĘĆ. Jak my się tam dostaniemy? – przebiegło mi przez głowę, ale Zbyszek wziął kapitana za rękę i po prostu pofrunęli. Nie wiedziałem, co zrobić i bezmyślnie zrobiłem to samo. Leciałem za nimi. Gdy wylądowaliśmy przed bramą, Zbyszek nacisnął przycisk dzwonka i ze środka wyszły trzy prześliczne pielęgniarki, które zajęły się kapitanem. George był trochę zażenowany, ale wyraźnie zadowolony.

Drzwi centrum zamknęły się, a gdy zostaliśmy sami, poprosiłem Zbyszka o wyjaśnienia. Najpierw wyjął paczkę papierosów i chciał mnie poczęstować, ale odmówiłem. On zapalił i powiedział: – To banalne. Katastrofa lotnicza. Zmarł, zanim jego samolot spłonął i utknął na tym pasie bez świadomości upływu czasu. – A co z nim będzie teraz?- pytałem dalej. – Mamy mnóstwo ośrodków dla mniej lub bardziej rozwiniętych duchowo, więc przez jakiś czas znajdzie się w jednym z nich. Pozna kilka i sam wybierze odpowiedni dla siebie, skąd będzie wyjeżdżał na wycieczki do innych wymiarów. Po pewnym czasie sam zdecyduje, czy będzie się inkarnował na nowo, czy przejdzie do innego wymiaru. 

Poprosiłem jeszcze Zbyszka, aby został moim stałym przewodnikiem. Zgodził się i jest nim do dziś. Na koniec zrobiliśmy misia i gdy tylko wyraziłem chęć powrotu natychmiast znalazłem się na sali wykładowej Bruce Moena. W ten sposób niezwykle nieporadnie przeprowadziłem na „drugą stronę” moją pierwszą zagubioną duszę. Z kolejnymi poszło mi dużo, dużo sprawniej!

p.s.

Przeglądałem moje suchary z dawnych lat, starając się wybrać na dziś coś, co nie zabrzmiałoby zbyt frywolnie. Wybrałem największy hit naszego kabaretu, bo traktuje o nieboszczce, czyli pierwszej Wielkiej Solidarności. Widownia zawsze słuchała tej pieśni w podniosłym skupieniu. Udało nam się nawet zaśpiewać ją w telewizji, a że był to program na żywo, zaśpiewaliśmy ją trochę wbrew redaktorowi audycji. I to był nasz ostatni występ w telewizji, bo więcej już nas do TVP nie zaprosili. BYE, BYE, BYE SOLIDARNOŚĆ

Subscribe
Powiadom o
guest

11 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments