MAJSTER BIEDA

Monika Irsmanbet

Słyszeliście coś o niezwykłym człowieku, o duchu gór, o sercu ogromnym, o rękach pracowitych, nogach, które nie znały zmęczenia i oczach, które kochały? Kochały Bieszczady. Nietrudno je kochać, a właściwie ciężko nie kochać, gdy już się tam było, gdy się przeszło, gdy się odpoczęło, gdy się spróbowało lodowatej wody i powąchało odurzającej trawy. Bieszczady moje ukochane, moje naiwne. Tam niemalże się wychowałam, tam brałam swój ślub, tańczyłam w deszczu i słuchałam wilków. Tam zostało moje serce i do nich wracam w nocnych marzeniach. Nie jestem jedyna i serc tam mnogo w każdej szczelinie. Tam zostały duchy ludzi Bieszczad i tam spotkałam Władka Nadpotę, Majstra Biedę.

Majster urodził się w 1922 roku i właściwie od razu został sierotą. Nie miał lekko, wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec, wrócił do Polski w 1946 roku. Zakochał się w Bieszczadach, a właściwie pokochał je nieskończenie i na zawsze. Nie miał domu, ale mówiło się, że jego domem są całe Bieszczady. Znał je jak nikt, kochał, szanował je i ubóstwiał. One oddawały mu tę miłość, sypały jagodami na sprzedaż, grzybami do marynaty, porożem i sianem do ogrzania w zimne noce. Kochały go sarny. Układał się w paśnikach, a one delikatnie skubały go w mroźne poranki. Znał zioła i trawy. Znał każdy szlak bieszczadzki i często pomagał GOPR-owcom w akcjach. Bieszczady nie miały przed nim tajemnic, a on szanował każdą z nich jak najcenniejszy skarb.

Spotkałam go, gdy szedł swoimi połoninami, a blask miłości bił z jego oczu. Znali go wszyscy i on znał wielu. Jadał, gdy był głodny i odpoczywał, gdy był zmęczony. Wolny i szczęśliwy. Bez czasu i w wiecznym czasie. Cyganka wywróżyła mu, że będzie żył 120 lat, ale trudy życia, astma i serce coraz częściej dawały o sobie znać. W 2002 roku trafił do OPS. Chcieli go przygarnąć przyjaciele, ale odmówił, nie chciał być nikomu ciężarem. Serce mu pękało, gdy żegnał góry. – Nie wiem, jak wytrwam w przytułku – mówił pełen goryczy. Przyjaciele, którzy go odwiedzali, opowiadają, że był przybity, złamany. Godzinami stał przy oknie nieruchomo i patrzył w dal. Człowiek zastygły w cierpieniu i tęsknocie.

Na czas śniadanie, obiad, kolacja – ja tak nie umiem. Dusił się, cierpiał i marzył, by choć na dzień wrócić na Połoniny. Dyrektor się ulitował i dał mu przepustkę. Władek pognał do swojej bacówki Pod Rawką Małą i znowu marynował grzyby i zbierał zioła, poroże. Wrócił od razu do szpitala, serce chciało inaczej. Być może zbyt cierpiało, zbyt tęskniło, zbyt długo czekało. Trumnę nieśli ratownicy GOPR- u, a nad grobem zaśpiewali mu pieśń Wolnej Grupy Bukowina. Nie mogło być inaczej choć nie wszystko poszło dobrze. Ktoś powiedział, że całe życie spędził w górach, a teraz pochowano go w rowie. To było zbyt pospieszne, zbyt nie takie. Bieszczady go wołają, Połoniny czekają i być może już wkrótce jego prochy zostaną przeniesione, gdzie duch jego żywy i krąży nad stokami.

Przywołałam dziś postać Majstra, bo doczytałam, że powstała ławka na jego cześć i ku jego pamięci. W Wetlinie mojej ukochanej. Na tej ławce chcę pobyć. Bieszczady mnie znowu wzywają, a Bieszczadom się nie odmawia. To tam jest miejsce, gdzie góry chmurom dłoń podają i to tam wilki wyją najpiękniej zew wolności, konie parskają najgłośniej, a trawy szumią najrozkoszniej. Na koniec pozwolę sobie zacytować fragment piosenki o Biedzie, która najlepiej oddaje Jego ducha: Skąd przychodził, kto go znał. Kto mu rękę podał, kiedy nad rowem siadał, wyciągał chleb, serem przekładał i dzielił się z psem. Tyle wszystkiego, co sobą miał, Majster Bieda. Czapkę z głowy ściągał, gdy wiatr gałęzie chylił drzewom. Śmiał się do słońca i śpiewał do gwiazd. Wiatrem niesiony popłynął w przeszłość Majster Bieda.

Monika Irsmanbet

Subscribe
Powiadom o
guest

14 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments